Magiczne 18,5 – i co dalej?

18,5 to liczba, którą większość osób z zaburzeniami odżywiania zna aż nadto dobrze. Magiczne BMI 18,5 wyznacza umowną granicę między zdrową masą ciała, a niedowagą. W umysłach chorych po prostu dzieli ludzi na „chudych” i „normalnych” czy też „zdrowych”, przy czym oba te, niby pozytywne przymiotniki, brzmią wówczas jak wyrok. Bo przecież być zdrowym i normalnym, to znaczy nie być już wyjątkowym, racja?
 
Od początku mojej przygody z leczeniem wmawiało mi się, że kiedy w BMI wyniesie te 18,5, wszystko będzie piękne. Ciało będzie zdrowe, ja będę szczęśliwa. Co gorsze – zdarzało mi się słyszeć „Przytyjesz do tych X kg i wszyscy dadzą ci spokój”. Wtedy perspektywa spokoju wydawała się kusząca (w sam raz, żeby spokojnie schudnąć ponownie), ale teraz tłumaczenie wydaje mi się jasne „Przytyjesz do X kg i wszyscy zostawiają cię samej sobie”.
 
Nie dziwi mnie to szczególnie w świetle tego, że od najmłodszych lat uczymy się, że choroba musi mieć widoczne objawy. Nie było gorączki, kaszlu? To nie było zostawania w domu. Nie umierasz i nie mdlejesz, ewentualnie nie wykrwawiasz się? W takim razie na SORze poczekasz sobie do jutra. W zaburzeniach odżywiania niestety tym najbardziej stereotypowym „objawem” jest masa ciała. Tym czasem bardzo często to, co dzieje się w głowie, nie koreluje z masą. Paradoksalnie, dużo lepiej czułam się przy BMI=14 niż przy 17. A kiedy osiągnęłam prawidłową masę ciała, wszystkie niepokoje i lęki stały się w oczach ludzi już jedynie typowym narzekactwem i próbą zwrócenia na siebie uwagi.
Z jednej strony, żeby odczuć poprawę samopoczucia i żeby mózg zaczął funkcjonować prawidłowo, odżywienie ciała jest niezbędne. Dlatego w szpitalach karmi się „na siłę”. Skomplikowany mechanizm powoli wraca wówczas na właściwą drogę, zmniejsza się rozbieżność między tym, co widzimy w lustrze, a tym, co jest naprawdę. To dlatego te pierwsze kilogramy są zawsze najtrudniejsze. Z drugiej strony masa ciała nigdy nie powinna być wyznacznikiem tego, czy ktoś potrzebuje pomocy, czy może już nie. Każdy lekarz/dietetyk/psycholog/psychiatra powinien doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że osiągnięcie docelowej masy ciała bez pozbycia się lęku przed jedzeniem i dalszym przyborem, nie jest oznaką remisji zaburzenia.
 
Żeby nie rozwlekać się na te tematy, chciałam opowiedzieć, jak to było u mnie. Na co można liczyć po przekroczeniu magicznej liczby, na co trzeba się przygotować.
 
1) Przede wszystkim (niespodzianka!) nie jest się grubym. Ja co prawda przyjęłam taktykę rozstania się z wagą na bardzo długi czas, tak więc nie jestem w stanie dokładnie określić momentu dojścia do prawidłowego BMI. Obudziłam się na zajęciach na uczelni (gdzie niestety trzeba było się zważyć i zmierzyć na sto sposobów) z BMI powyżej 20. Nie powiem, że było łatwo. W domu polały się łzy, bo przecież jak to możliwe, przecież wydawało mi się, że już nie tyję. Przecież miałam balansować na tej granicy zdrowe/niezdrowe. Myślałam w ten sposób, bo przez wiele lat wmawiało mi się, że więcej nie jest potrzebne. Przez długi czas akceptowałam już w miarę swoje ciało, wydawało mi się, że jest ok – sczczupła, nie wychudzona. Liczby w kilka chwil zachwiały tym porządkiem. Przez kilka miesięcy było ciężko, w pocie czoła próbowałam zmienić cyferki na wadze, ze skutkiem raczej przeciętnym. Po zrzuceniu 5 kg w końcu doszło do mnie, że było to całkowicie pozbawione sensu. Kilogramy oczywiście wróciły, ale ponieważ w końcu zabrałam się za ćwiczenia, sylwetce wyszło to i tak na plus. Generalnie – przybierając 20 kg, zmieniłam rozmiar z XXS/XS lub – o zgrozo! – dziecięcego, na XS/S. Tyle tylko, że już nic nie wisi, tylko w końcu LEŻY. Kiedyś byłam przekonana, że musiałabym wymienić całą szafę na L-ki.
 
2) W waszej głowie nie przestawi się magicznie żaden trybik. Cały czas będą się zdarzać nieprzyjemne myśli, a dręczące przyzwyczajenia będą próbowały wrócić do łask. Za to zaszliśmy już tak daleko, że umiemy patrzeć na wszystko nieco bardziej racjonalnie. Pewnie, widząc chudą jak patyk dziewczynę na ulicy zdarzało mi się myśleć, że może dobrze byłoby do tego wrócić. Na szczęście zaraz potem przypominałam sobie, jak bardzo beznadziejnie czułam się, mają takie nóżki czy rączki. Teraz potrafię spojrzeć na wszystko z większym dystansem. Tak więc nawet, jeśli nie znika sam problem, dostajemy broń – racjonalny, trzeźwy umysł. Nie znaczy to, że nie należy sobie pomagać. Ja staram się unikać wszelkich „triggerów”, ale to temat na osobny post.
 
3) Ludzie BĘDĄ komentować zmiany, jakie w Was zaszły. Wszyscy wiemy, że cudzy wygląd jest jednym z ulubionych tematów wielu osób. Zdarzają się komplementy szczere, nieszczere (ja nazywam je kryptokomplementami), stwierdzenia faktu, ale też niemiłe uwagi. Często to, co miało być w zamyśle mówiącego miłe, nam wydaje się docinkiem. Może ze względu na pejoratywne znaczenie słowa „przytyć”. W końcu „o, przytyłaś!” zdecydowanie rzadziej ma znaczenie pozytywne, niż negatwne. Łatwo jest powiedzieć, żeby niczym się nie przejmować. Sama zawsze próbuję uświadamiać ludzi, że czasem lepiej powiedzieć mniej, niż więcej. My naprawdę wiemy, że nasze ciało się zmieniło i nie trzeba nam o tym przypominać. Co jednak nam pozostaje… Robić swoje i nie wnikać za bardzo w to, co słyszymy. A najlepiej otaczać się samymi pozytywnymi osobami, które będą nas wspierać w naszej drodze do celu.
 
4) Nagle pojawia się dużo więcej energii. Organizm przestaje walczyć o zachowanie podstawowych funkcji życiowych i nagle okazuje się, że mamy siłę, żeby 5x częściej się śmiać, więcej podróżować, spotykać się z ludźmi, pracować i uczyć się.
O ile kiedyś nie byłam w stanie przeżyć dnia bez ekstremalnych dawek kofeiny, o tyle teraz zazwyczaj świetnie radzę sobie bez niej. Udało mi się nawet przestać przesypiać 50% wykładów. :D
 
5) Kilogram przestaje być ogromnym ciężarem. Kiedy ważyłam przykładowo 40 kg, przybranie do 41 wydawało mi się i wielkim wysiłkiem, i wielką zmianą. Oczami wyobraźni widziałam całe 5 kostek masła, które rozłożyły się gdzieś u mnie na brzuchu i udach.
W końcu nie wpadam w panikę widząc dodatkowy kilogram (na wadze, bo w lustrze już absolutnie go nie wypatrzę) – raczej zastanowię się, jaka jest przyczyna. BMI z dwójką na początku też nie jest już niczym senny koszmar.
 
I jak? Chyba nie jest tak strasznie?

Przerywnik